#1 Za jakie nawyki żywieniowe podziękują nam dzieci, gdy dorosną

by Ola Olsson

To, co jedzą dzieci, wpływa na ich późniejsze decyzje żywieniowe. Dziś opowiem Wam, jak sprawić, by były one jak najlepsze – podcast i zapis tekstowy

Zdjęcie: Patrick Fore z serwisu Unsplash

W tym odcinku usłyszysz:

  • o nawykach związanych z jedzeniem i gotowaniem
  • opowieść z dreszczykiem o wiejskiej kurze
  • w jaki sposób wpływać na świadomość żywieniową dzieci
  • co sprawia, że dzieci chętniej jedzą owoce i warzywa
  • jak budować dobre nawyki dotyczące słodyczy

Nawyki żywieniowe dzieci – zapis odcinka

Z okazji Dnia Dziecka zabiorę Was w podróż przez smaki mojego dzieciństwa. Być może słuchając tej opowieści nieco zgłodniejecie. Być może rozpoznacie niektóre rzeczy o których opowiem, bo tak też było u Was. Dowiecie się także w jaki sposób to, co jedzą dzieci, wpływa na ich późniejsze decyzje żywieniowe i jak sprawić, by były one jak najlepsze. 

Dziś zacznę od cytatu. Te mądre słowa powiedział Ryszard Kapuściński: „Dzieciństwo jest jedyną porą, która trwa w nas całe życie”. I właśnie jest tak, że niezależnie od wieku, wszyscy chętnie wracamy do smaków z dzieciństwa. Ja też mam swoje, a moje ulubione to niezmiennie: twarożek z warzywami, racuchy z dżemem z leśnych jagód czy soczyste truskawki ze śmietaną. Tak, zdarza mi się jeść śmietanę. Zdarza mi się też tęsknić za niedzielnym domowym rosołem i pomidorową zrobioną z rosołu z wczoraj.

Zupę pomidorową robiłam niedawno z moją mamą na telefonie. A dokładniej na słuchawkach, więc obie ręce miałam wolne, a mama była mózgiem całej tej operacji. Podpowiadała mi, ile i czego użyć, by jak najlepiej wydobyć smak. Na przykład “koncentrat przesmaż na patelni i dopiero dodaj do bulionu”. A kiedy już spróbowałam tej gotowej zupy, to oczy mi się zwilżyły, a serce ścisnęło jak wtedy, gdy Herkules śpiewająco dotarł do świątyni Zeusa. Podobnie jak Herkules, poczułam się jakbym była w domu. Mimo odległości, ja i mama, wspólnie ugotowałyśmy domową pomidorówkę.

Dziś jest to dla nas oczywiste, że w połowie robienia obiadu możemy wykonać “telefon do przyjaciela” i zadzwonić do kogoś, kto się lepiej zna na gotowaniu. Inspiracji możemy poszukać w Internecie i znaleźć przepis na idealne… czego dusza zapragnie. I to co najmniej na 127 sposobów. Nasi rodzice nie mieli Internetu, a jedynie książki i zeszyty z przepisami. A mimo to gotowali dla nas smacznie i różnorodnie. Nie zawsze to docenialiśmy, jednak teraz coraz częściej widzę, jak wiele rozwiązań z rodzinnego domu stosuję na co dzień w mojej kuchni. Wtedy myślę: “Dzięki mamo, dzięki tato! To jest coś, co chciałabym przekazać moim dzieciom”.

 A póki dzieci nie mam, podzielę się tymi rozwiązaniami z Wami 🙂 Opowiem Wam, jak to było u nas w domu. Jeśli jesteście już dorosłymi dziećmi, to być może zainspirujecie się tą nieco sentymentalną opowieścią, a wybrane nawyki przekażecie dalej swoim dzieciom lub wręcz przeciwnie – podpowiecie co nieco swoim rodzicom.

Zacznijmy od początku

Odkąd pamiętam, wszystkie posiłki, które jedliśmy w domu, jedliśmy wspólnie – z rodzeństwem i rodzicami. Efekt był taki, że czasem musieliśmy na siebie trochę poczekać. Jednocześnie zawsze jedliśmy przy stole i bez telewizora (dopiero gdy byliśmy starsi do niedzielnego obiadu dorzuciliśmy suchary z Familiady o czternastej). Obiad z Karolem Strasburgerem, kolacja przed wieczorynką –  to trochę tak było, że rytm naszych posiłków był wyznaczany przez ramówkę telewizora. No tak właśnie się żyło w szalonych latach dziewięćdziesiątych.

Posiłki i gotowanie były dla nas naprawdę fajnym wydarzeniem i okazją do rozmowy. Jednym z moich ulubionych kulinarnych wspomnień są niedzielne śniadania, a zwykle była to jajecznica. Rano, na wpół zaspani, słyszeliśmy jak tata woła „Śniadaaanie”. Czasem drobnym druczkiem, szeptem wręcz, dodając „trzeba zrobić”. O tym przekonywaliśmy się już jednak w kuchni, widząc, że śniadanie jest – jak to się u nas mówiło o czymś niegotowym – w lesie.

Tak więc zwykle pomagaliśmy w kuchni – przygotowywaliśmy śniadanie, obieraliśmy ziemniaki, sprzątaliśmy po obiedzie, czy na przykład pomagaliśmy przy robieniu ciast. Jasne, nie zawsze mieliśmy na to ochotę, ale dzięki temu teraz jest dla mnie oczywiste, że jedzenie trzeba przygotować, a potem po nim posprzątać. Niby jest to banał, ale to kolejny przydatny nawyk, który pomaga utrzymać porządek w kuchni. Dzięki sprzątaniu po jedzeniu jest więcej miejsca i zwykle więcej ochoty by gotować. Także poranna kawa, herbata czy kakao lepiej smakują w czystej kuchni, w której muchy nie latają nad talerzami jak w Simsach 🙂

Jak się u nas gotowało?

Mam to szczęście, że u nas domu gotowało się smacznie i zdrowo. Nie zawsze dietetycznie, jeśli myślicie o kaloriach. Zawsze natomiast ważna była jakość i smak jedzenia. Nie używaliśmy jednej uniwersalnej przyprawy (tej co jest do wszystkiego), bo wówczas bazowała na soli, glutaminianie sodu i cukrze. Mieliśmy za to koszyki pełne torebek z pachnącymi ziołami, a dania doprawialiśmy też cytryną, świeżym koperkiem, a także tym mrożonym (który znajdowanym czasami ku rozpaczy w pudełkach po lodach Algida). Ale któż tego nie przeżył 🙂

Smak potraw był w sam raz – nie za słony, nie za słodki i nie za pikantny. No może z wyjątkiem obiadów z papryczkami. Bo gdy byliśmy starsi i mama zorientowała się, że nasze żołądki przetrwają kontakt z ostrymi przyprawami, to zdarzało się, że jej eksperymentalne spaghetti musieliśmy popijać mlekiem.

W moim rodzinnym domu dowiedziałam się, jak wiele smaku niosą przyprawy i zioła, więc stopniowo wprowadzałam je do swojej kuchni. Szeroki wybór przypraw pozwala gotować smaczniejsze i bardziej różnorodne dania, a warto takie przyrządzać, bo są dla dzieci ciekawsze i dzieci chętnie je jedzą. No… przynajmniej w teorii, ale zawsze warto spróbować 🙂

Tym, od czego zależy smak potraw, jest także tłuszcz. Tak jak moja mama, tak też i ja staram się jednak, by nie było go za dużo. Do smażenia używam patelni grillowej, a tłuszcz odsączam na papierze. Gdy robię sałatki, to dodaję oliwy lub olej rzepakowy, jednocześnie nie leję ich prosto z butelki, ale odmierzam ilość łyżką. Nie dlatego, że jako dziecko usłyszałam „pamiętaj, by zawsze olej odmierzać łyżką”. Po prostu widziałam, jak moja mama tak robi.

A dzieci nie zawsze słuchają, ale doskonale naśladują dorosłych, jak mawiał amerykański pisarz James Baldwin. Ważne więc by dawać dobry przykład dzieciom. Zwłaszcza, że nigdy nie wiemy, kiedy na nas patrzą 🙂

Co zbiera się na wsi i co się robi z kurami?

Tymczasem wróćmy do Polski lat dziewięćdziesiątych. Rodzice często zabierali nas na grzyby, zbieraliśmy też leśne jagody, a także, jak mawiała babcia: „chodziliśmy na szos, zrywać dziczki”, a więc wiśnie, które dziko rosły na bujnych wisienkach przy wiejskiej drodze. Dziadkowie mieszkali na wsi i czasem pomagaliśmy przy wykopkach (a potem nie mogliśmy się wyprostować przez trzy albo więcej dni). Mieli też kury, więc zbieraliśmy też jajka. To znaczy… ja zebrałam w życiu całe jedno. Byłam tak przerażona tymi kurami, co siedziały tam na grzędach w kurniku, że trzymałam to jeszcze ciepłe jajko tak mocno, że omal nie eksplodowało mi w ręce niczym podgrzane w mikrofalówce (nie próbujcie tego w domu). I pewnie przez to podebrane jajo przeżyłam później zemstę kury. A jest to opowieść z dreszczykiem, więc rodzice, zasłońcie uszy dzieciom.

A było to tak, że babcia powiedziała pewnego upalnego dnia: „musimy zabrać kurę na rosół”. Miałam może 7 lat, więc zastanawiałam się, gdzie babcia chce tę kurę zabrać, do domu? I co, ta kura będzie  z nami rosół jadła? Okazało się, że ten pieniek, co stał przy szopie i ta siekierka, co w niej leżała na półce pod sufitem, to znali się doskonale. A przekonałam się o tym z moją nieco starszą siostrą, gdy na naszych młodych oczach rozegrała się szybka akcja: babcia do szopy, z siekierką do kurnika. I z siekierką, i z kurą do pieńka. I wtedy jakby całe życie przeleciało mi przed oczami (a nie był to długi film, bo jeszcze nawet do szkoły nie chodziłam). Następne co pamiętam, to jak z siostrą uciekałyśmy przed biegnącą w naszym kierunku kurą bez głowy.

I powiem Wam, do tej pory trzymam się z dala od kur, bo zwyczajnie się ich boję. Natomiast wyciągnęłam też pewne wnioski z tego zdarzenia: Kura nie jest gościem, a podstawą rosołu (choć teraz wiemy, że możliwe jest też robienie pysznych bulionów warzywnych). Nie warto też być gapiem na dekapitacji kur, bo one bez głowy mogą jeszcze trochę funkcjonować. Rekordzista nawet 18 miesięcy, czym zasłużył sobie na artykuł w Wikipedii. Dla zainteresowanych podaję: był to Bezgłowy Kurczak Mike.

Mimo dziecięcej traumy, cieszę się, że dowiedziałam się, że kurczak to nie półprodukt na styropianowej tacce owiniętej folią. Nie wszyscy wiedzą, kim w poprzednim wcieleniu było grillowane skrzydełko, a przecież dzięki wiedzy o tym, skąd się bierze jedzenie, rosną szanse na to, że dzieci podejmą w przyszłości bardziej świadome decyzje żywieniowe. Cieszę się, że już jako dziecko poznałam drogę jedzenia – jak to się mówi – od pola do stołu. I to nie tylko drobiu, ale też na przykład pomidorów.

Co nauczyło mnie szacunku do jedzenia?

Żeby zebrać dojrzałe pomidory, trzeba było się nieźle napracować. Pamiętam jak nosiliśmy do rozgrzanego namiotu wiadra deszczówki zebranej do starej wanny, która stała niedaleko tej dziadkowej szopy. I ten mieszający się zapach warzyw i wilgotnej, świeżo podlanej ziemi. U babci widziałam, ile pracy i czasu wymaga uprawa warzyw i owoców. Teraz widzę, że to bardzo uczy szacunku do jedzenia. Staram się go nie wyrzucać, a wszystkie produkty wykorzystywać. Kiedy wiem, że po prostu nie dam rady wszystkiego użyć, to część jedzenia mrożę. Dziś nazywamy to zero-waste, tymczasem dla naszych rodziców czy dziadków było to zupełnie naturalne.

Tak jak na przykład przygotowywanie chleba w jajku. Dla nas: wyczekiwany przysmak, po prostu ulubione śniadanie. Dla mamy był to zwyczajnie sposób, by nie wyrzucać czerstwego pieczywa. Swoją drogą ciekawa jestem, czy chleb w jajku jedliście z cukrem, z ketchupem czy może z dżemem? U nas chyba najczęściej jadło się z dżemem i to też był mój ulubiony sposób.

A skoro mowa o dżemach – widziałam, jak pod koniec lata robi się powidła, by jeść owoce także zimą i wiosną. Jako dziecko dowiedziałam się, że każde warzywo i owoc ma swój moment. I my na ten moment z utęsknieniem czekaliśmy. I powiem Wam szczerze, najbardziej lubiłam do dziadków jeździć latem i wczesną jesienią. Zimą babcia często pakowała nam w kieszenie kurtek cukierki albo jakąś czekoladę, ale to właśnie latem chodziliśmy z nią na działkę i razem zbieraliśmy warzywa i owoce. A żeby wydłużyć ten czas, kiedy mogliśmy je jeść, to cały ten warzywniak pakowało się do słoików w formie dżemów, kiszonek albo marynowało.

Robiło się też mrożonki – od wiśni, przez dynię, aż po grzyby. I pamiętam te soczyste truskawki, które gnietliśmy tłuczkiem do ziemniaków, posypywaliśmy odrobiną cukru (odrobiną!) i mroziliśmy. Zimą rodzice wyciągali nam truskawkową górę lodową do wielkiej i ciężkiej szklanej misy, a my powoli, mozolnie łyżkami skrobaliśmy ten domowy sorbet. A jak się jakaś truskawka odkleiła, to pakowaliśmy ją błyskawicznie do buzi, aż mroziło nam mózgi.  Piękne czasy.

Dzięki rodzicom i dziadkom doceniam i stosuję kuchnię sezonową…

…Którą polecam także Wam! Zalet jest naprawdę dużo: świeże, dojrzałe produkty są przecież najsmaczniejsze, najbardziej wartościowe w witaminy, z reguły też najtańsze. No i przebyły najkrótszą drogę do sklepu, a to duży plus dla środowiska. Oczywiście zdarza mi się kupować importowane warzywa czy owoce, ale staram się, żeby bazą mojego jadłospisu były właśnie produkty sezonowe. 

Staram się też kupować jak najmniej półproduktów, na przykład gotowych sosów, a jak najwięcej rzeczy przygotowywać samodzielnie. Robię tak, bo tak też było u mnie w domu. Był niepisany podział na jedzenie domowe, którego skład znaliśmy i które nam smakowało, oraz na to ze sklepu, o nie tak domowym smaku, tak zwane „kupne” lub, jak mawiała babcia: „kupcze”. Rzadko kupuję więc kupne-kupcze ciasta. Zamiast tego piekę biszkopta i robię krem od podstaw, tak jak mnie nauczyła mama. Sama przygotowuję też spód do pizzy, bo w gruncie rzeczy robi się to dość przyjemnie i szybko.

 W domu czasem jedliśmy burgery. To znaczy… teraz się na to mówi „burger”, a dawniej  po prostu była to buła z mielonym kotletem. Natomiast nie jedliśmy dmuchanych bułek, a zwykłe pieczywo, a nasze burgery były zawsze wypchane warzywami jak szkolne kanapki. 

Bo do szkoły zawsze mieliśmy kanapki. Dzięki temu nie kusiło nas, żeby kupować jakieś przekąski w szkolnych sklepikach. Zwykle były to kanapki pełnowartościowe i nigdy nie wiedzieliśmy, czy są z serem czy z szynką. Okazywało się to dopiero po tym, gdy przedarliśmy się przez warstwy sałaty, papryki, pomidora czy ogórka. Najczęściej wszystkich wymienionych 🙂

Zapewne słyszeliście o zaleceniach, by jeść 5 porcji warzyw i owoców dziennie.

Nie bez powodu jest to tak ważne dla dzieci. Bo jeśli warzywa są obecne w posiłkach dziecka, to są też większe szanse na to, że będzie jadło je w przyszłości. I mówiąc szczerze, nawet się nie zorientowaliśmy, że stało się to naszym zdrowym nawykiem.

Zauważyliśmy to dopiero po wyprowadzce z domu, kiedy gotowaliśmy już sobie sami. Z przyzwyczajenia po prostu wciskaliśmy w kanapki jakieś warzywo. Nawet jeśli był to tylko… pasek papryki albo liść kapusty pekińskiej. Od święta jadaliśmy w Pizza Hut, gdzie do miseczki nakładaliśmy krzywą wieżę warzyw z baru sałatkowego. W domu ten bar sałatkowy mieliśmy na pizzy, bo warstwa warzyw była grubsza niż ciasta. A powiem Wam, nie był to cienki spód 🙂 Pizzę na mieście zdarzało nam się popijać napojami gazowanymi lub sokami. W domu natomiast mieliśmy jedynie wielką dolewkę herbaty lub kompotu. I w sumie było to dla nas zupełnie okej.

Kompoty to też super opcja, by gotować w myśl zero-waste, czyli nie wyrzucać, powiedzmy, „zmęczonych” owoców. Ostatnio zrobiłam kompot ze świeżego, pięknie różowego rabarbaru, w połączeniu z nieco podstarzałymi jabłkami, które gdzieś mi się zawieruszyły w kuchni. Efekt? Naprawdę fajny, bardzo polecam!

Właśnie te kompoty i domowe soki z sokowirówki zastępowały nam słodkie napoje, a owoce stanowiły dość częstą przekąskę. Nawet do tej pory, gdy przyjeżdżamy do rodzinnego domu, do miski na stole wędrują winogrona oraz pokrojone w cząstki jabłka i pomarańcze. Towarzyszą im też słodycze, jednak dawno już nie musimy pytać…

„Mogę coś z barku?”

(No, chyba że pytamy o nalewkę, to wtedy zwykle pytamy). Wspomniany „barek” był zwykłą szafką, i to w zasięgu naszych rąk. Ale gdy byliśmy dziećmi, to w naszych oczach był jak skarbiec z łakociami. „Mogę coś z barku?” było otwierającym go zaklęciem niczym „Sezamie, otwórz się!” dla Alibaby. Choć nasze zaklęcie niestety nie zawsze działało.

Odkąd pamiętam, słodycze były w domu, lubiane i przez nas, i przez rodziców, którzy jednak pilnowali żebyśmy nie jedli ich za dużo i zbyt często. Co nie zawsze się udawało, bo w końcu byliśmy tylko dziećmi i jak raz spróbowaliśmy, to ciągnęło nas później do słodkich smaków. A przecież nie potrafiliśmy jeszcze liczyć, a co dopiero liczyć kalorii, więc… nie liczyliśmy się też z konsekwencjami. W barku nigdy nie było za to chipsów. W ogóle nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widziała rodziców jedzących chipsy. Pewnie dlatego, że jako dzieci sami ich nie znali. Chrupki i chipsy pojawiały się na urodzinach i do tej pory zostały w naszych głowach jako taka imprezowa przekąska, raczej od święta.

Dzięki doświadczeniom z dzieciństwa nie mam obecnie nawyku, by sięgać po słodkie napoje czy słone przekąski. Z ochotą na słodycze radzę sobie… różnie 🙂  Zwykle przygotowuję domowe desery. Nie zawsze są one w wersji light, ale dbam o to, by były jak najzdrowsze. I myślę, że ten słodki akcent jest w sam raz, by zakończyć tę opowieść.

Droga Słuchaczko, drogi Słuchaczu!

Dziękuję, za wysłuchanie pierwszego odcinka. 

Mam nadzieję, że miło spędziliście czas i przypomniałam Wam smaki także Waszego dzieciństwa. Wam także polecam wdrożenie fajnych nawyków, nawet jeśli nie macie dzieci. Na pewno wyjdą Wam na zdrowie i być może, tak jak ja, docenicie wspólne posiłki, dyskusje przy gotowaniu i smak domowych potraw.

Warto szukać własnych smaków i wzbogacać je ulubionymi przyprawami i ziołami. W dodatku zbliża się lato, więc już za chwilę znów będzie można cieszyć się wyjątkowym smakiem sezonowych warzyw i owoców. A zdrowe i smaczne posiłki, zwłaszcza te jedzone wspólnie, sprawiają, że jedzenie staje się przyjemnością, a przecież także o to w nim chodzi. 

To był pierwszy odcinek podcastu „Mówię jak zdrowo”. Dziękuję za dziś, do usłyszenia w kolejnym odcinku. Hej då!

Wykorzystujemy pliki cookies, które są niezbędne dla prawidłowego działania strony. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookies w Twojej przeglądarce Zamknij